Pol’and’Rock 2021 – Festiwal w Koronie

To będzie najbardziej sentymentalny i krótki post, jaki kiedykolwiek napisałam. Pewnie ostrzegałam już tak nie raz ;P W sumie trochę jak zwykle, bo zazwyczaj jak zaczynam pisać, to robi się ckliwie, jednak pisać przestać nie mogę, więc z zakończeniem epopei mam zawsze problem. Tym razem będzie naprawdę krótko 😉

Celem uzupełnienia filmu o tegorocznym, 27 Przystanku Woodstock, filmu, który znaleźć możecie na moim kanale YouTube dokładnie o tu:

Chciałam zamieścić kilka słów także na blogu. Zapraszam zatem do dalszej lektury.

W tym roku, roku 2021, Festiwal Pol’and’Rock, którego nazwa dla starych wyjadaczy, w uszach i ustach wybrzmiewa jako „Woodstock” odbył się w miejscu innym – wyjątkowym, jak każde poprzednie, jednak miejscu, które jeszcze długo nie będzie miało miejsca w moim sercu, a mianowicie na nieczynnym już lotnisku Makowice-Płoty w województwie zachodniopomorskim. Pula dostępnych wejściówek była odblokowana w pewnym momencie roku, i choć wszyscy zarzekali się, że nie pojadą choćby nie wiem co (ja mówiłam, że pojadę choćby nie wiem co – nawet pod płot ;)), to każdy w myślach jednak marzył żeby tam być, a tym samym żeby udało mu się wejściówkę dostać. Zdążyliśmy się zaszczepić w terminie, który umożliwił nam przybycie na festiwal czyli min. 14 dni od drugiej dawki, a w tzw. międzyczasie udało nam się także zdobyć wejściówki ! Dwie osoby plus auto, to koszt 98zł, który stanowił test na Covid przy wejściu (dla dwóch osób łącznie). Auto jechało z nami za free 😉 Dla tych, którzy mają zamiar pisać tu swoje wywody nt. szczepień mam jedną radę – nie piszcie, bo komentarze zatwierdzam ręcznie i każdy, który z biologią, chemią i innymi naukami nie ma nic wspólnego, będzie, najzwyczajniej w świecie, kasowany! Tak więc szczepienia, paszport w telefonie, a przy okazji wspomnę o rządowej aplikacji ‚mObywatel’, która trochę ratuje dupsko i tak, wiem – wszyscy nas podsłuchują i śledzą każdy nasz ruch! Na szczęście jedyne nielegalne rzeczy, które można mi wypomnieć, to picie piwka w plenerze, więc ponownie apeluję o rozwagę u tych, którym na usta cisną się komentarze nie mające nic wspólnego z rzeczywistością 😉

Droga na festiwal, w tym roku (i pewnie przez najbliższe lata także, choć mam cichą nadzieję, że jednak nie), była krótsza, bo jechaliśmy z Koszalina, ale dłuższa jeśli mieli byśmy wybrać drogę z domu we Wrocławiu. Dojechaliśmy! Otwarcie wejścia na pole miało być o godz. 11 (był to wtorek, a festiwal oficjalnie trwał od czwartku do soboty), więc wiadomo, że na przysłowiowe „za pięć” byliśmy już na miejscu i spotkał nas pierwszy zonk. Kontrola policji, wyrywkowa, trafiło na nas – oczywiście 😉 Dwójka posiwiałych starców, z małżeńskim stażem bliskim dwudziestu lat, ale jednak, to nasze stare auto i brak jakichkolwiek powodów, sprawiły, że zostaliśmy zatrzymani. Choć panowie nie byli podatni na moje wdzięki, to kontrola przebiegła sprawnie i mogliśmy udać się dalej. Dalej był chaos…

Droga z miasteczka jest wąska, kręta i długa na maksa, a na jej końcu czekała na nas kolejka. Pomimo, że liczba wejściówek ogółem była równa 20 tyś., to jednak nawet te kilkanaście, bardzo dobrze przygotowanych stanowisk do pobierania wymazów, nie radziło sobie z natłokiem ludzi, a dnia pierwszego miało być nas tylko 7 tysięcy. Tak, porównując do festiwali, na których było nas 700 tyś. lub więcej, to rzeczywiście różnica. Różnica, którą dało się odczuć. Z miasteczka kursowały podobno autobusy za 4zł za osobę w jedną stronę, ale ja przyznam szczerze, że nie widziałam żadnego, a ludzie, z którymi rozmawiałam, a którzy przybyli na festiwal pociągami opisywali histerie rozbieżne, więc żadnej z nich nie zacytuję.

Pierwszy dzień naszej imprezy zlał się z dniem ostatnim i bynajmniej nie dlatego, że przy żarze, który jak zazwyczaj o tej porze roku i nad głowami festiwalowiczów, lał się z nieba, ale dlatego, że byliśmy zamknięci – dosłownie – na terenie bez drzew, ogrodzonym płotem. I choć wiedzieliśmy, że możemy wyjść (ponowne wejście = ponowny test = ponowne 49zł), to nikt ze spotkanych mi osób się nie odważył, bo … gdzie pójdziemy i po co ? Kostrzyn (o czym pisałam już wiele razy, ale nadal mi smutno), Kostrzyn to miasto, przepiękna Twierdza, to lumpeks, ulubiona mała knajpka z Panem, który sprzedaje tam piwko od (około i na moje oko) czasów wojny, to fontanny, spotkania, droga przez las, przystanek na „Celtyckie” na rondzie, Kostrzyn to dworzec PKP, Lidl i park koło niego, to Odra i Warta, to marina, to przejście graniczne, to czas spędzony na wędrówkach między autem, siku, namiotem, piwem, a przyjaciółmi… TO JEST KOSTRZYN! Pustego nie chcecie oglądać, a jeśli chcecie, to zapraszam na mojego posta na Instagramie – tu KLIK: https://www.instagram.com/oko_na_sznurku lub mój film z ubiegłego roku. Pojechaliśmy na puste pole, w pierwszy raz zakupionych koszulkach, choć na Woodstock jeździmy oboje od blisko 20 lat! Film znajdziecie tu – klik:

Nie chciałabym żeby ktoś zarzucił mi brak obiektywizmu, więc uczciwie stwierdzę, że pomimo kolejek i chaosu przy punktach pobrań wymazów – przed wejściem, to organizacja była na bardzo wysokim poziomie. Zważywszy także na to, że są obostrzenia związane z wiadomo czym, a na polu nie było prądu, który organizator musiał tam „zrobić”, ani wody, którą trzeba było na pole przywieźć… Woda w kranach była niezdatna do picia, ale za darmo można było pobrać wodę z beczkowozów należących do innej firmy – ta była pyszna i podobno zdatna do picia po przegotowaniu. My piliśmy ją prosto z bidonów i żyjemy – tak samo jak nasze brzuchy. Tragedią natomiast były krany, z których woda leciała tylko jak jedną ręką nacisnęło się na zawór – osoby z dwiema rękami radziły sobie z trudnością, myjąc raz jedną, a raz drugą dłoń. Najlepszym rozwiązaniem było poproszenie kogoś o pomoc, ale nie zawsze była ku temu okazja. Brak pryszniców i „grzybka” rekompensował pokaz sił strażackich, dzięki którym na pole i na nas spadło trochę wody. Widokiem niecodziennym były czyste toalety. Ich mycie trwało o wiele dłużej niż zazwyczaj, natomiast przeważnie od jednego mycia do drugiego pozostawały czyste i z papierem toaletowym dostępnym w środku! Nowością były też krany z mydłem przy toaletach! Strefa płatnych pryszniców miała się świetnie, jak zwykle, na co dowodem była poranna, standardowa kolejka, ale my mieliśmy swój prysznic, jak zawsze przy nieoczywistych podróżach 😀

Największym szokiem i rozczarowaniem była kontrola przy wejściu. W dzień naszego przyjazdu była na tyle szczegółowa, że ludzie zaczęli się frustrować i buntować… kilka firm ochroniarskich, które w niebieskich koszulkach z białymi napisami „pilnowały” porządku przy wejściu oraz przy stolikach z piwem, raz, że trzepały wszystko włącznie ze śpiworami, a dwa, że były incydenty, takie jak ten, który przydarzył się nam: ludzie z ochrony odkręcali nam bidony z wodą żeby ją wąchać i stwierdzić, że to jednak nie alkohol… Serio? Serio! Pomijam „ochronę” na quadach, która siała postrach przez cały festiwal, choć zwolnili nieco jak zrobiło się gęsto. Co to było, tego nie wie nikt, ale każdy z napotkanych chętnie by się dowiedział – niebieskie koszulki z czarnymi napisami, to było zło. Przemykali także Ci w czarnych koszulkach, ale na szczęście styczności z nimi nie miałam żadnej. Przy stolikach od „Lecha” kolejna niespodzianka, która nie spodobała się raczej nikomu. Ochrona prosiła o przelanie piwa innego niż „Lech” do kaucjowanych kubków wielorazowych, dostępnych w jednej z budek. Nie rozumiem tylko dlaczego kazali przelewać wszystko, co było Kompanią Piwowarską, bo przecież na stoisku oprócz Lecha lanego (0,4l za 7zł – sic!) i puszkowanego (10zł – MASAKRA) sprzedawali także inne piwa : Kozel, Pilsner Urquell i Książęce. My natomiast, pijąc Tyskie, zostaliśmy poproszeni o jego przelanie….

Kolejnym rozczarowaniem była postawa „żółtych”, którzy w opozycji do zawsze pomocnych, uczynnych i przesympatycznych „czerwonych” przejawiali oznaki lekkiej agresji, poniekąd także potrzeby wykorzystania „władzy”, którą mieli nad uczestnikami festiwalu. Nie wgłębiając się w szczegóły, było to wielkim rozczarowaniem i zaburzyło całkowicie poczucie bezpieczeństwa na festiwalu, które przez wszystkie wcześniejsze lata dawało się odczuć w 100%.

Poza tym plusami były także ogólny brak kolejek, możliwość dostania się na kółko allegro nawet w dzień, zróżnicowane jedzenie w strefie gastro, w nawet przystępnych cenach biorąc pod uwagę porcje – w przeciwieństwie do cen niedolanego i rozgazowanego piwa… duża dostępność toalet, bo te były w różnych zakątkach pola oraz ogrom miejsca pod namioty. Przy strefie Play nalazły się także szafki zamykane na kod, w których prawdopodobnie bezpiecznie można było zostawić telefon do ładowania za free – ja nie ryzykowałam 🙂 Było także najważniejsze, dzięki czemu miałam siłę na każdy kolejny dzień – spadające na nas niebo i zachody słońca tak piękne, że zapierały dech w piersiach! Zachody, których w takiej formie nie widziałam w Kostrzynie nad Odrą.

Co zrobić innego, Kochani, niż czekać? Jeśli festiwal w przyszłym roku odbędzie się w wersji pełnowymiarowej, to jeśli będę miała taką możliwość – pojadę na niego na pewno, mam nadzieję, że po to żeby dać mu szansę, a nie jak dotąd każdy z nas myśli, że tylko po co żeby przekonać się, że pewien etap się skończył – etap Najpiękniejszego Festiwalu Świata!

Zatem ahoj i do zobaczenia za rok!


Dodaj komentarz