Nigdy nie twierdziłam, że brakuje mi zajęć, nigdy nie narzekałam na nudę, ba – nie dopuszczałam do sytuacji, w której miałabym czas tylko dla siebie, a to błąd. Ten rok, choć piszę w kontekście ostatnich 365 dni, zbombardował mnie, przemielił, wzniósł na wyżyny, pozwolił polatać i z hukiem, jak to zwykle bywa, powalił znów na ziemię. Wszystko po to, by dać mi kolejną szansę na odbicie się. Ten rok był naładowany skrajnymi emocjami do maksimum. Maksimum, które w moim mniemaniu już wielokrotnie przeżyłam. Jednak to maksimum za każdym razem jest jakby głębsze, ciemniejsze, szersze i pochłania więcej. Nie mogłam zabrać się za pisanie postów, bo czas, który mogłam poświęcić na pisanie tutaj, poświęcałam pisaniu teksów na zlecenie. Nadszedł czas halloweenowo-zaduszkowej zadumy, który corocznie i niezmiennie uwielbiam, więc skoro nie śpię, to biorę się za pisanie, bo czas zwolnić.
Na około wszyscy z glutem, co rusz odwołuje się kolejne spotkania, znajomi zaszywają się, choć nie chcą, pod kocami lub przy łóżkach swoich kichających dzieci, a Ci bardziej wytrwali lub mniej zobowiązani, udają się jeszcze na wycieczki do miejsc, w których słońce świeci zawsze. Postanowiłam napisać dla tych, którzy pozwolić sobie mogą jedynie na podróże wirtualne. Ja, w tej chwili, także zaliczam się do tej grupy i stąd ten post. Zadawałam się pocztówkowymi wspomnieniami z jednego z moich ulubionych miejsc na ziemi, stwierdzając tym samym, że decyzja o zakupie drona, którą podjęłam ponad dwa lata temu, była jedną z lepszych w moim życiu:)
Zapraszam Was do sierpniowego Gdańska, którego nikomu przedstawiać nie trzeba. W moim odczuciu cieszy oko totalnie i bez względu na porę roku czy wysokość, z której jego piękno jest prezentowane. Koloryzowane, ale przecież jak wszystko inne dookoła:)