Kazimierz czyli Kraków melancholijnie.

O Krakowie pisałam już nie raz w swoim życiu (więcej niż jeden na pewno 😉 ) , a na blogu znajdziecie wpis o zimowym Krakowie z 2018 roku – o tu: http://www.travel.okonasznurku.pl/2020/03/27/5-powodow-dla-ktorych-warto-odwiedzic-krakow-zima/ ), natomiast dzisiaj będzie tylko kilka słów, w których chcę przedstawić Wam krakowski Kazimierz.

Co tam Rynek, co tam Sukiennice, co tam szlajanie się po plantach skoro… mamy krakowski Kazimierz! Choć mój październikowy pobyt w Krakowie był skupiony głównie na zwiedzaniu i celebrowaniu pewnych (czterdziestych drugich;) ) urodzin… zgodnie z założeniem, oprócz muzeów podkreślających wiek osiągnięty przez jubilata 😉 był Kazimierz. Nie mogło nie być Kazimierza i zrozumiałam to już pierwszego dnia, kiedy leniwie zasiedliśmy przy mini stoliczku rodem z Paryża…

Są takie miejsca na świecie, w które można wracać bez końca. Jest to Gdańsk (a szczególnie jego Stogi), jest to berliński Kreuzberg, jest to nabrzeże paryskiej Sekwany po drugiej stronie Bercy, czyli tuż obok Biblioteki Francuskiej i jest to krakowski Kazimierz. Między innymi. Ale jak śpiewał ś.p. Zbyszek Wodecki „lubię wracać tam gdzie byłem”, a ja podpisuję się pod tym, bo to zwyczajnie prawda.

W piątkowe popołudnie dotarliśmy spóźnionym autobusem wprost na Dworzec Główny w Krakowie i biegiem (jak to ja mam w zwyczaju, ale wcale nie dlatego, że się spóźniam, ale dlatego, że coś ciągle każe mi być spóźnioną), polecieliśmy rzucić bagaż do, jak się okazało, bardzo przyzwoitego apartmani wprost z Bookingu, a później na zaklepane miesiąc wcześniej zwiedzanie podziemi Rynku, następnie powolnym krokiem, choć głodni, więc ochoczo, poczłapaliśmy wprost na Kazimierz.

Film w tej wyprawy znajdziecie na moim kanale YouTube, o tu:

Kazimierz, ach Kazimierz ;D No i to by było na tyle. Całkowicie pomijam smutną historię tego miejsca, bo wiadomo, że historia wesołą i łaskawą nie jest i nie była, przynajmniej dla tych mieszkających na terenach obecnej Polski. Jednak to dzięki temu, że nawet podczas wojny i budowy krakowskiego getta, wola życia była tak silna, dzisiaj my możemy napawać się widokiem krakowskich kamienic i zakamarków, czerpać wszystko to, co w pocie czoła i wielkich męczarniach zostało zbudowane na gruzach z cierpienia, krwi, bólu i głodu. To tylko część z powodów, przez które jesteśmy zobowiązani pielęgnować i szanować każdy skrawek, w tym wypadku, Krakowa, szczególnie tego związanego z żydowską tradycją.

Dziś, choć Synagogi i cmentarze istnieją i są odwiedzane zarówno przez miejscowych jak i turystów, Kazimierz nocą jest głównie kolebką imprezowiczów. Pomiędzy licznymi knajpami, rozglądając się na boki w dzień, znajdziemy urocze galerie, jak chociażby Lue-Lue, sklepiki vintage, z rękodziełem, restauracje z tradycyjną kuchnią żydowską, budki z zapiekankami, targowisko różności, a na nim m.in. rękodzieło, zakąski, szoty i kręgle. Nic jednak z powyższych rzeczy nie przeszkadza kolejnej, bo w spokoju możemy mówić tu o swoistej enklawie, współdziałaniu, symbiozie. Nie umniejszam i nie sprowadzam Kazimierza do imprezowni, ale w tym miejscu muszę wspomnieć także o kafejkach z kawą! Najprawdziwszą, pyszną, pachnącą i fair-trade! Oczywiście takowych nie brakuje począwszy od ul. Starowiślnej aż do samego ryneczku. Pytacie jak to działa, skoro jest tego tak dużo obok siebie? Ano działa! Wystarczy chcieć, wspierać się wzajemnie i być dobrej myśli.

Z rzeczy, które irytują, a na pewno mnie, to meleksy, pod którymi zginęłabym podczas tego wyjazdu wielokrotnie i naganiacze, którzy nie odpuszczają, mówiąc do nas w każdym możliwym języku. Zadziwiające jest też to, że zarówno w moim mieście, jak i każdym innym w Polsce (co ciekawe znajomy zz Paryża jak byliśmy w Paryżu któegoś razu także to potwierdził) – podobno wyglądamy jak Hiszpanie. Co za tym idzie, oni lubią imprezy, więc i my jesteśmy zaganiani nie tylko do owych meleksów, ale także imprezowni, zachęcani ulotkami z wycieczkami do „Auchwitz” (prawdę mówiąc jak to widzę, to mi słabo) oraz wciskane jest nam menu z drogich knajp znajdujących się w Rynku. W których, żeby była jasność, jedzenie kosztuje nie tyle ile jest warte, choć ja wychodzę z założenia, że rzeczy są warte dokładnie tyle, ile my jesteśmy za nie w stanie zapłacić. Ja nie jest w stanie (mentalnie) zapłacić za makaron 45zł, skoro na poznańskim rynku, ten sam makaron serwują nam za złych niespełna 6!!!

Co do krakowskich knajp ogółem, to ciekawym zjawiskiem, które zaobserwowałam, jest też ubiór obsługi. Żeby wyjść na przeciw turystom, kelnerzy czy barmani są niekiedy poprzebierani (bo nazwać tego ubiorem w sumie nie mogę), za różne postacie z różnych regionów Polski – niekoniecznie Małopolski ;), z różnych czasów zaprzeszłych i są to nie tylko stroje ludowe ;D

No dobrze… nie pozostaje mi nic innego jak namówić Was na ten oto, bardzo różnorodny Kazimierz krakowski, w którym każdy się odnajdzie. Jeśli testu Wam mało, to zapraszam na mój film, na moim kanale YouTube, do którego link znajdziesz powyżej oraz do kilku zdjęć, które z kolei czekają na Ciebie poniżej 🙂

Dodaj komentarz