Podróże w poszukiwaniu rękodzieła.

[ To nie jest tekst sponsorowany, ale mógłby nim być więc jeśli jest ktoś, kto ma ochotę podjąć ze mną współpracę, to zapraszam do zakładki „Kontakt” 🙂

Napisanie tego artykułu, poddanie korekcie i wybranie do niego zdjęć zajęło łącznie ok. trzy miesiące. Dziwisz się, że o tym piszę? Kontekst znajdziesz poniżej:) Dodatkowo informuję, że wszystkie osoby i firmy wymienione w tekście uwielbiam i bezinteresownie wspieram dlatego jeśli szukacie unikatowych przedmiotów, to polecam je z całego serca (także jako prezent na nadchodzące i przyszłe święta).]

Informacje, na temat tego jak dotrzeć do lokalnych twórców/artystów nie są ogólnodostępne, ale przecież większość ludzi, także turystów zwiedzających dany region, chciałaby kupić jakiś unikalny produkt. Lokalne rękodzieło od miejscowego rzemieślnika, które można kupić i zabrać ze sobą na pamiątkę zamiast plastikowych mieczy lub popularnych w ostatnim czasie różowych, pompowanych uszu królika ( ?!) jest na wagę złota. Wie o tym każdy, kto próbował kiedykolwiek znaleźć wyroby lokalnych twórców podczas swojego pobytu w mniej lub bardziej odległych krańcach Polski.

Gdy byłam dzieckiem zainteresowałam się rękodziełem, a w szczególności procesem tworzenia biżuterii artystycznej. Produkcja sztuki użytkowej zaciekawiła mnie tym bardziej, że nie posiadałam chyba żadnych zdolności estetycznych 😉 Podczas licznych wyjazdów z rodzicami zastanawiałam się jakie pamiątki mogę z nich przywieźć. Początkowo wybór padł na szklane figurki z małych manufaktur. Za każdym razem gdy byliśmy, nawet w najkrótszej podróży, ja przywoziłam ze sobą kolejną figurkę, a były one produkowane i kupowane głównie w Czechach. Jako przedszkolny starszak miałam już ich pokaźną kolekcję, która niestety uległa zniszczeniu w całości podczas małego wypadku w moim rodzinnym domu.

Kolejną rzeczą, której pożądałam były koraliki i plecionki na rękę. W latach dziewięćdziesiątych były one bardzo popularne wśród młodzieży, do której wtedy również się zaliczałam;) Tego typu bransoletki wykonywane były także przez zwykłych nastolatków, a nie tylko profesjonalnych rzemieślników. Mulina była wtedy produktem luksusowym, a jakość i żywotność koralików była jakby nieskończona;) Pierwszy raz zobaczyłam taką ręcznie robioną plecionkę u Pana podróżującego ze mną i moją mamą w jednym przedziale pociągu. Szybko okazało się, że Pan robi je sam i podarował mi jedną z nich – ba, miałam nawet przywilej wybrania sobie tej, której kolor najbardziej przypadł mi do gustu. Nie muszę dodawać, że była w odcieniach różu 😉

Szybko okazało się, że plecionki i koraliki na rękę i szyję to za mało. Były wtedy czasy mojej podstawówki i pierwsze eksperymenty z włosami. Stwierdziłam, że kolorowe dredy świetnie będą wyglądać z jakimiś ozdobami więc zaczęłam je tworzyć – wplatać ową mulinę i inne kolorowe ozdóbki w te moje dredy.

Ekstrawagancki, jak na tamte czasy, styl ubierania się to była moja domena 🙂 Szybko więc zorientowałam się, że kolejne kolekcje unikatowych przedmiotów muszą mieć funkcje użytkowe i tak oto zaczęłam tworzyć:D Były to głównie krótkie spodenki i koszulki, farbowane, cięte, obszywane – wszystkie dla mnie, nic na sprzedaż, o której wtedy nawet nie pomyślałam.

Z biegiem lat, kiedy nie miałam tak wiele czasu na przygotowywanie dla siebie ubrań (sporadycznie robię, szyję czy farbuję coś do domu) zaczęłam rozglądać się za czymś, co mogę kupić od kogoś, kto ma większy talent i więcej pomysłów ode mnie. Podczas gdy polski rynek zaczęły zalewać tanie produkty masowo produkowane w chińskich fabrykach, polscy przedsiębiorcy w dużej mierze pozamykali swoje kramiki. Znam przynajmniej kilka osób, które musiały zrezygnować ze swojego biznesu (w tym szycie toreb sportowych!), bo cena, którą proponowali za swój produkt była kilkakrotnie wyższa od produktu z Chin. Dla odbiorcy produkt z Chin, był taki sam, ale tańszy – dla twórcy coś całkiem innego. Oczywiście problem ten nie dotyczył tylko małych, rodzinnych biznesów, ale również większych firm produkujących przedmioty z wysokiej jakości produktów – trwałe. Ludziom zależało tylko na tym, żeby mieć coś tanio – jak się zepsuje, to kupi nowe, a jednorazowy wydatek będzie o wiele niższy. W moim przypadku rozsądek także poszedł spać na kilka lat i sama nabrałam się na tanie, kolorowe i plastikowe buty z brokatem czy koturny wysokie do samego nieba, które swoją drogą odpadały od podeszwy przy trzecim z kolei spacerze.

Przyszedł czas gdy moje nogi powiedziały dosyć i przyprowadziły mi rozum ponownie do głowy. Zaczęłam rozglądać się za butami, koniecznie chciałam by były wykonane ręcznie, z trwałych produktów i żeby były wygodne. To było kilka lat temu gdy na polskie ulice wszedł „design” i nikt nie pamiętał już o wzornictwie;) „Designerzy” wystawiali swoje ręcznie robione, „drogie”* (* o tym będzie dalej) produkty na targach w dużych miastach, bo tam był „target”, a nikt nie pamiętał o lokalnych twórcach skrytych na wsiach w całym kraju. Zaczęły powstawać „manufaktury”i „craft”, podczas gdy po cichu, swoje od lat robili Ci, o których większość ludzi nie miała pojęcia, Ci których nie było stać na wystawianie się na topowych imprezach czy reklamowanie się w internecie i Ci, do których dostęp był utrudniony w związku z powyższym.

Wracając jednak do moich butów, to sprawa okazała się być bardziej skomplikowana niż się wydawało i pierwsze z nich kupiłam od rodzinnej firmy z Hiszpanii. Tu pewnie padnie pytanie: dlaczego nie od polskiej? Tak więc znalazłam polską firmę spod Łodzi ręcznie produkującą obuwie o którym marzyłam, jednak nie mogłam trafić dobrze z rozmiarem i każda para, a przymierzyłam ich kilka w ciągu kilku lat, nie leżała dokładnie tak, jakbym to sobie wyobrażała. Od tego momentu zaczęłam zastanawiać się nad tym, dlaczego wciąż tak mało rękodzieła można kupić w Polsce na co dzień.

W tym momencie przypomina mi się historia z Katowic. Był rok 2007, ja robiąc zdjęcia na zajęcia studenckie szlajałam się po ulicach stolicy Śląska przez weekend. Z zainteresowaniem weszłam do jednej z niewielu Cepelii, które ostały się w naszym kraju i ze zdziwieniem stwierdziłam, że na pierwszy rzut oka nie ma w niej nic, co mogłoby być oryginalne. W większości przedmioty leżące na półkach były najzwyczajniej w świecie pamiątkami dla turystów produkowanymi na skalę masową w chińskich fabrykach. Z przerażeniem zapytałam ekspedientkę czy znajdę coś regionalnego od lokalnych twórców, ale okazało się, że jedyne, co mam do wyboru, to serwety a’la koronki koniakowskie (Koniaków leży w woj. śląskim ok. 100km od Katowic i tam też od lat produkowane jest to dobro narodowe w postaci obrusów, serwet itp.). Wtedy zwątpiłam i uznałam, że mój obszar poszukiwań musi się poszerzyć i od tego momentu świadomie daję szansę każdemu twórcy, bez względu na to gdzie ma swoją siedzibę i co robi – najważniejsze żeby był autentyczny!

Wrocławski Festiwal Dobrego Piwa

*Drogo, Pani, co tak drogo?!

*tu miało być o tym, dlaczego wg niektórych rękodzieło ma wygórowane ceny, w związku z tym spieszę z odpowiedzią:

Zaprzestałam używać podobnych określeń odkąd sama jestem twórcą (fotografię chyba można podciągnąć pod ten termin;)). Powyższe hasło słyszał dokładnie każdy, kto robi coś samodzielnie. „Drogo” jest znane każdemu, kto wykonuje pracę, która tak naprawdę uznawana jest za nasze hobby, a w życiu prywatnym, którego nikt nie widzi, ktoś inny musi zarabiać na nasze życie – życie artysty. W gruncie rzeczy jednak zarabiać nie na fanaberie, nie na rozrywkę, ale na podstawową egzystencję. Od tego czasu uważam, że rzecz jest warta tyle, na ile wycenił ją twórca. Tylko i wyłącznie od nas zależy czy kupimy tę rzecz, ale błagam, pohamujmy się od tekstów rzucanych w stronę sprzedawcy. Nasza frustracja naprawdę nie zmieni cen, bo praca ręczna jest najzwyczajniej w świecie pracą mozolną, a co za tym idzie, produkty są droższe, bo na ich wykonanie potrzeba nam więcej czasu (i pomysł!). (Pisałam już krótko o tym w artykule na mojej stronie „jak zrobić domowe studio fotograficzne” – KLIK)

Świetnym przykładem tego, że nie jesteśmy w stanie przełożyć pracy na zarobek jest jedna z osób, którym mocno kibicuję, a mianowicie Agata z wielkopolskiego So!Art. Pani Agata własnoręcznie robi biżuterię z wysokiej jakości koralików, które uprzednio musi zakupić, a że dba o jakość swojego produktu, to cena jaką płaci za koraliki, żyłki czy bigle nie jest niska. Do tego czas wykonania np. kolczyków, które możemy kupić u niej za maksymalnie 100zł, to aż 4h!!! dziubania (dosłownie!) prawie pod lupą. Dłużej, bo aż 10h robi bransoletki, które kosztują 100-150zł. Teraz policzcie ile kosztowałyby te kolczyki gdybyśmy chcieli płacić sobie minimalną pensję godzinową ustanowioną aktualnie w Polsce, czyli 14,70 brutto, nie licząc półproduktów ani marży. Pamiętajmy, że w wielu innych branżach do kosztów produktów i naszej pracy doliczyć należy wynajem lokalu, opłaty, przejazdy, utrzymanie np. auta, magazynowanie, reklamę, ew. pracowników, maszyny etc. Bardzo ładnie podsumowała to wszystko właśnie Agata, po przeczytaniu tego tekstu, cytuję: „Tak naprawdę, to w całym rękodziele jest ważny detal, wyobraźnia, niepowtarzalność, oryginalność i serce tego kto to robi.”. Kurtyna.

Nie jestem dobra z matematyki więc tyle na temat rachunków. Chciałam Wam tylko przybliżyć sytuację z perspektywy osoby, która sama wykonuje rękodzieło, bo tak jak pisałam powyżej, fotografię także można pod nie podciągnąć. Podsumowując: nie dziwcie się, że za produkt wykonany ręcznie i z dobrej jakości materiałów musimy zapłacić więcej niż za jego chiński odpowiednik lub rzecz tylko podobną do tej wykonanej ręcznie.

Wracając jednak do mojego życia i dalszych podróży w poszukiwani rękodzieła, to nadszedł czas gdy jedna z moich ulubionych torebek uległa całkowitemu rozpadowi. Czerwona torebeczka, kupiona w lumpeksie służyła mi świetnie przez ok. 10 lat, ale w pewnym momencie wyzionęła ducha więc postanowiłam zainwestować w coś minimalnie większego i przynajmniej tak samo trwałego. Długo szukałam tej odpowiedniej, aż pewnego razu, podczas Jarmarku Dominikańskiego w Gdańsku, rozmawiałam z zaprzyjaźnioną już autorką zamieszania pt. D’Art! Panią Dorotą. (Firma D’Art jest z woj. łódzkiego i zajmuje się produkcją galanterii skórzanej, głównie torebek. Bardzo często można spotkać ich stoisko na targach designu). Usłyszałam od niej, że nie ma problemu i przecież to ona może uszyć mi wymarzoną torebkę. Wyobraźcie sobie, że uszyła i to dokładnie taką, jakiej mało zrozumiany projekt wysłałam jej na wzór. Idealną torbę tylko dla mnie i drugiej takiej nie znajdziecie. Co więcej! Charakterystyką firmy jest to, że w ogóle nie zdarzają się u nich dwa takie same egzemplarze – każda torebka ma imię i jest unikatowa oraz szyta z najwyższej jakości materiałów – z polityką firmy możecie zapoznać się w jej mediach społecznościowych @deart_leather 🙂

Przyszedł także czas gdy torba/nerka kompana moich podróży również odeszła na wieczny odpoczynek i musieliśmy szukać nowej. Tym razem na jednych z wrocławskich targów designu znaleźliśmy stoisko „MioUnico” i zainteresowaliśmy się tą skądinąd wrocławską firmą. Pomiędzy zapoznaniem, a kupnem minęło wiele miesięcy, jak nie lat, bo cały czas szukałam nie wiem czego, a okazało się, że wszystko mamy pod ręką. Firma nie dość, że projektuje, samodzielnie szyje i haftuje wzory na swoich torbach ( i nie tylko), to do tego można u niej zamówić torbę wg własnego projektu – bingo! Kontakt, zamówienie, projekt, personalizacja, poprawki, wykonanie i dostawa trwały dosłownie chwileczkę, a co za tym idzie, torba od razu mogła przebyć z nami wiele kilometrów począwszy od majowych eskapad! Mają także swój Ig więc klikajcie @_miounico_ !

Kolejną ciekawostką zasługującą na uwagę jest fakt, że twórca nie zawsze jest sprzedawcą! Nie wgłębiając się w tajniki produkcji spożywki, np. craftowego piwa, które uwielbiam, a które niejednokrotnie jest produkowane w kooperacji z innym browarem (ze względu na to, że twórca nie ma takiej możliwości) skupię się konkretnie na ciuchach. Jeśli chcecie poczytać więcej o kimś, kto robi spożywcze dobro w czystej postaci, to odsyłam do krótkiego tekstu o Hipisówce – KLIK.

W Bieszczadach, w których miałam okazję być w tym roku i przepaść całkowicie (post o Bieszczadach TU-KLIK – Bies z czadów rzucił na mnie urok) twórców nie brakuje, ale nie są to czasy, w których można wielu z nich spotkać na ulicy. Istnieją galerie, np. sprzedające ikony, w budynku dawnego Kościoła lub takie całkiem standardowe, na czyichś posesjach, w których można kupić produkty wykonane przez lokalsów;) Czemu o tym piszę? Raz, że wtedy cena za dany przedmiot prawdopodobnie, ale niekoniecznie, będzie jeszcze wyższa, ale dwa – będziemy mieli okazję kupić rękodzieło, którego szukamy. Dla przykładu w Wetlinie znajdziecie galerię „Smolarnię” – byłam, kupiłam (wspaniałą koszulkę z haftowanym wilkiem) ;P, a w Cisnej dla odmiany galerii jest kilka. W jednej z nich zdecydowałam się na zakup bluzy – ręcznie szytej z mięsistej tkaniny bawełnianej, a do tego ręcznie zdobionej z samodzielnie wykonanej ozdoby filcowej – HIT! Teraz uwaga – jest to prawdopodobnie najdroższa odzież jaką zakupiłam w życiu ( zważywszy również na to, że 70% z niej kupuję w lumpeksach od ok. 25lat niezmiennie:)), ale jakością przewyższa równie drogie „firmowe” produkty np. żeglarskie, z wyższych półek, które również posiadam. W schroniskach i knajpeczkach także znajdziemy drobne rękodzieło i są odpowiednie miejsca do tego żeby zakupić jakąś miejscową pamiątkę, jeśli nie szukamy nic konkretnego.

Za mną jedna z galerii w Cisnej (Bieszczady)

Podczas gdy jestem przy miejscach, w których możemy poszperać w poszukiwaniu unikatowych przedmiotów, to nie sposób nie wspomnieć o wrocławskim projekcie, którym jest niejaki Von Schpargau , a który został otwarty z inicjatywy min. mojej koleżanki Natalii! <3 Powstał on niejako, choć całkiem przypadkowo, w odpowiedzi na mój katowicki zawód, którego doświadczyłam dokładnie 10 lat wcześniej:) Na szczęście tu, w „Szpargale” polskiego wzornictwa, sztuki użytkowej, ciuchów, fotografii i kawy nie brakuje. W tej chwili sklepik, a właściwie „vintage store” mieści się na wrocławskim Manhattanie więc w miejscu przyjaznym zarówno wrocławianom jak i odwiedzającym nasze miasto. Przedmioty z minionej epoki, to w tej chwili towary na wagę złota, o które należy dbać! Przede wszystkim po to żeby historyczne polskie wzornictwo całkowicie nie zniknęło, zważywszy na to, że tak naprawdę nie zdajemy sobie sprawy ile dobra narodowego mamy w naszym kraju.

W tej chwili powinnam wspomnieć jeszcze o tym, że wspieram lokalne przedsięwzięcia nie tylko z Polski. Zarówno ja jak i szerokie grono moich znajomych dużo podróżujemy i nie jednokrotnie kupowaliśmy coś za granicą, np. w Azji czy Afryce – tak samo dla siebie jak i na prezent dla najbliższych. Podczas mojego pobytu w Maroko, zakupiłam wiele par butów wykonywanych ręcznie w rodzinnej manufakturze. Choć wyjazd miał miejsce w 2007 roku (czyli w momencie pisania tego posta minęło ponad 12 lat), to prawie wszystkie pary tych butów mam do dzisiaj i są w idealnym stanie, pomimo ciągłej eksploatacji. Do tego jako prezent z dalekich podróży od moich przyjaciół zawsze otrzymuję odzież od lokalnych twórców i muszę stwierdzić, że bez względu na kraj produkcji, każda jedna para torby, spodni czy koszulki, przywiezionej z wyprawy, ma się świetnie pomimo ciągłego użytkowania.

Buty z Tajlandii, koszulka z Bieszczad 😛

Z racji tego, że ok. 2 lata temu, natknęłam się w Gdańsku na sklepik oferujący produkty „hand made” z Tajlandii zaczęłam zastanawiać się nad tym, czy warto kupować takie produkty poza krajem, w którym zostały wykonane. Zakupiłam na próbę parę butów, która okazała się być strzałem w dziesiątkę. Totalnie mój styl – kolorowe, espadryle, zapinane, przewiewne i mega wygodne! Oczywiście nie byłabym sobą gdybym nie spędziła czasu na dalszych przemyśleniach na temat tego czy ma sens wspieranie rękodzieła importowanego. W tym samym czasie dostrzegłam na Ig, że otwiera się sklep „Nusa” (@thenusastore). Z inicjatywy jednej z modelek i podróżniczek Ani Skury, do Polski zawitały ręcznie robione produkty z Bali. Odzież, biżuteria, buty i przedmioty do użytku domowego – wszystko piękne, ręcznie robione, a w Polsce cieszy się bardzo dużym zainteresowaniem praktycznie od samego początku istnienia sklepu. To oznacza, że wszyscy szukamy produktów unikatowych, ręcznie robionych i bez względu na kraj ich pochodzenia. No dobrze, ale co z faktem, że nie jest to zrobione w Polsce? No i co z tego?! Osobiście nie mam z tym problemu, ponieważ uważam, że w taki sposób możemy pomóc zarówno twórcom w najbardziej odległych zakątkach świata, jak i wesprzeć gospodarkę kraju, który być może jest ubogi. Świetnie podsumowują to metki owej marki „Nusa”, na których widnieje informacja, że „kupując ten produkt wspierasz rękodzieło z Bali”.

Teraz powinien nastać absolutny koniec 🙂 Dziękuję za uwagę wszystkim, którzy dotrwali do ostatniego akapitu tego przydługiego wywodu:) Jeśli nadal zastanawiacie się po co komu historia moich przygód związanych z poszukiwaniem rękodzieła (której swoją drogą to tylko mały wycinek;) ), to spieszę z odpowiedzią. Po to żeby wszyscy zrozumieli, że warto wspierać twórców kupując oryginalne produkty i doceniając w ten sposób talent, zaangażowanie i chęć dzielenia się z innymi. Warto, bo dzięki temu możemy dać komuś przysłowiowy chleb oraz możliwość dalszego rozwoju i warto również dlatego żeby mieć na sobie (lub przy sobie;)) produkt unikatowy i wysokiej jakości, a przede wszystkim HAND MADE.

2 myśli na temat “Podróże w poszukiwaniu rękodzieła.

  1. Podpisuje się pod tym co Pani pisze? powoli powoli zaczęłam dostrzegać I odczuwać różnicę między rzeczami wykonywanymi ręcznie A tymi produkowanym masowo…I wcale nie wynika to że snobizmu.?.Wszystkie te rzeczy dodają mi energii I zawsze kiedy biorę je do ręki zakładam na siebie..czuje te wyjątkowość no i oczywiście widzę Artystę-wykonawcę przed oczami.. trudno to opisać

    1. Bardzo dziękuję za komentarz! Cieszę się, że ludzi myślących w ten sposób jest coraz więcej. Małe kroczki, to podstawa. Wciąż jednak nie wszyscy rozumieją na czym to wszystko polega, niestety. Ale nie traćmy nadziei 🙂

Dodaj komentarz