Było lato, rok 2007 i wylądowaliśmy w Genewie … przez przypadek;) Dosłownie!
Historia tej podróży jest mało skomplikowana – byliśmy w Casablance podczas gdy dostałam smsa z zapytaniem czy jadę do Norwegii za 5 dni 😀 Nie planowaliśmy tak szybkiego powrotu, ale mój mąż za ok. 10 dni i tak musiał wracać do pracy, a ja mogłam dalej korzystać z urlopu bezpłatnego – jak łatwo się domyślić – niestety nie ku uciesze ówczesnego pracodawcy:) Na całe szczęście okazał się on na tyle wyrozumiały, że życzył mi najlepszego, po powrocie z przyjemnością zobaczył zdjęcia, a do tego przyjaźnimy się po dziś dzień 🙂
Wracając jednak do smsa – oczywiście, że chciałam jechać. Był tylko jeden problem, a mianowicie to, co wspomniałam wcześniej – byliśmy w Casablance. Plan na powrót był inny. Mieliśmy wykupione bilety do Madrytu, a z Hiszpanii do Polski mieliśmy jechać stopem. Niestety miałam na dotarcie do Wrocławia jakieś 3 dni, co zweryfikowało nasze plany. Jeszcze w Casablance poszliśmy do kafejki internetowej i kupiliśmy najtańsze bilety lotnicze z Madrytu – jedyną destynacją, która z Madrytu przybliżała nas do Polski była Szwajcaria i lotnisko w Genewie. Bilety były bardzo tanie więc bez zastanowienia kupiliśmy je – jakoś to będzie, zobaczymy co dalej jak będziemy na miejscu. Na miejscu okazało się, że jest bardzo mało opcji „dalej”, bo bilet na pociąg dla jednej osoby do Wrocławia lub Krakowa, już tego dokładnie nie pamiętam, kosztował blisko 200euro, co z wiadomych względów odpadło zaraz po tym, jak Pani w okienku na lotnisku podała nam magiczną sumę. Przez chwilę zastanawialiśmy się czy zdołamy dojechać do Polski w 2 dni na stopa, ale stojąc na wiadukcie znajdującym się obok lotnika szybko uznaliśmy, że raz – nie stać na na mandaty za łapanie stopa na autostradzie w Szwajcarii (!!!), a dwa – nie, nie dojedziemy.
Poszliśmy więc do kafejki internetowej na lotnisku żeby znaleźć tanie loty, najlepiej jeszcze w dniu dzisiejszym – gdziekolwiek, byle do Polski. Tak, w tamtym czasie nie stanowiło to żadnego problemu – tanie podróże nie były tak popularne jak dzisiaj, natomiast problem stanowił wybór miejsca docelowego. Do Polski wtedy tanich lotów z Genewy nie było, ale szybko znaleźliśmy i kupiliśmy bilety do Pragi na dzień następny (to jak dostaliśmy się z Pragi do Polski także zasługuje na osobny post i myślę, że znajdzie się on w rozdziale Praga). Oczywiście „tanie” w rozumieniu ogółu to te bilety były, jednak ich kwota przewyższała kwotę całego naszego wyjazdu do Maroka:) Dodatkowym zdziwieniem było dla nas to, jak szybko automat w kafejce pochłania monety wysokonominałowe:) W przeliczeniu na złotówki, koszt jednej minuty używania komputera z internetem na lotnisku w Genewie wynosił przeszło 10zł!!!! Dla porównania, w kafejce we Wrocławiu, za godzinę korzystania z komputera płaciło się wtedy ok. 5zł. Szok i niedowierzanie! Dobrze, że mieliśmy ze sobą pieniądze, które w kantorze na lotnisku wymieniliśmy na franki (oczywiście po jakimś dzikim kursie) i z przerażeniem pozbywaliśmy się ich, wrzucając je kolejno do kafejkowego automatu. Znalezienie lotów, zakup biletów, wpisanie danych, płatność kartą (nie pamiętam czy wtedy były przelewy, ale z tego co pamiętam, to były tańsze stawki za bilety jak płaciło się kartą) zajęły nam dobre 15 minut. Jak łatwo się domyślić – ze szwajcarskich pieniążków zostało nam niewiele. Było koło południa, a my lot mieliśmy następnego dnia rano – jak przeżyliśmy? Czytaj dalej 😀
1. Lotnisko zamykają na noc czyli noclegu dzisiaj nie będzie.
Mieliśmy już bilety na jutrzejszy samolot do Pragi, ale poza tym nic więcej. W kieszeni zostało nam dosłownie kilka franków, myślę, że było to ok. 10zł, a o noclegu w hotelu żadne z nas w ogóle nie myślało. Był plan żeby rozbić namiot przy lotnisku, w pobliskim parku, ale poranny lot był skoro świt więc postanowiliśmy, że prześpimy się na zmianę na lotniskowych krzesełkach, po tym jak wrócimy z miasta. Z naszych wielkich plecaków wzięliśmy resztki kanapek przywiezionych z Maroka, torbę na ramię, aparat i jakąś kurtkę, a bagaże daliśmy do przechowalni, która na szczęście była darmowa. Ruszyliśmy w miasto, a po powrocie mieliśmy spać na ciepłym lotnisku z darmową toaletą. Jakie było nasze zdziwienie kiedy okazało się, że lotnisko na noc jest zamykane o czym nie wiedział dokładnie nikt z podróżnych. Po przybyciu okazało się, że Genewa nie świadczy lotów nocnych, powiedzmy od 22 do 5 nad ranem lotnisko jest wyłączone z ruchu, a Ci, którzy wyszli na papierosa przed terminal utknęli na dworze do rana. Pamiętam przerażoną rodzinę, która kompletnie nie wiedziała co się dzieje – Mama z dziećmi została na lotniskowym hall-u, a Tata wyszedł przed lotnisko zapalić papierosa…Na nic zdało się błaganie i maślane oczy skierowane w stronę ochrony – ze względów bezpieczeństwa przepisy trzeba respektować. Na to wszystko przyszliśmy my, ale szybko zorientowaliśmy się co się dzieje i na wpół śpiąco znaleźliśmy metalową ławkę przed lotniskiem, która na tę noc byłą naszym „schronieniem”. Co ciekawe, ławki przed lotniskiem zbudowane były z metalowych połaci, co z jednej strony było ok, bo nagrzane od słońca wieczorem oddawały swoje ciepło, ale jednocześnie bardzo niewygodne i ustawione pod takim katem żeby nie można było właśnie na nich spać (na leżąco człowiek zsuwał się w stronę ziemi ;). A do tego krótkie więc o rozłożeniu nóg można było pomarzyć (ławka kończyła się w połowie łydek i wrzynała się w nie okrutnie). Nie przeszkadzało nam to w ogóle – było ciepło, nie padał deszcz, a pobliska sterta ulotek i darmowych gazet świetnie sprawdziła się jako prześcieradło…;)
fot. śpię na wspomnianej, przedlotniskowej ławeczce w Genewie 😉
2. Jedzenie, picie i zwiedzanie miasta za 5zł / 1 os.
Po tym jak oddaliśmy bagaże do przechowalni, o czym pisałam powyżej, skołowaliśmy darmową mapkę miasta ze stoiska „wypożyczalni samochodów” – ruszyliśmy przed siebie. Przez byłe tereny EXPO przeszliśmy, w sumie lekko na około, przez pół miasta na piechotę, po drodze zwiedzając parki i przepiękne, odległe od centrum miejsca. Pierwszy przystanek – sklep spożywczy. Kanapki mieliśmy z bagażu, ale nie mieliśmy nic do picia. Sklepowe starcie z rzeczywistością okazało się szokujące:) Jedne na co było nas stać, to 2l. ICE TEA firmy typu „tanio i niesmacznie”, ale koszt tej „herbaty” wynosił niecałe 5zł i była o połowę tańsza od wody więc zdecydowaliśmy się na jej zakup i tym samym zostało nam w kieszeni jakieś 5zł (we frankach) ;D Tak, dzisiaj, jak to piszę, to wydaje mi się, że to był film – dramat z lat 80-tych, ale nic bardziej mylnego. To niesamowite, jak przez 12 lat zmienia się świat i perspektywa jego postrzegania 😀 Wracając do Genewy… z herbatą (która okazała się być całkiem dobra) i kanapkami z bagażu usiedliśmy na osiedlowej ławce pod blokiem żeby zjeść to, co mieliśmy i ruszyć w dalszą drogę (mam zdjęcie z tego miejsca, ale jest to zwyczajna ławka pośród bloków, na stepie bez trawnika;) ). Kiedy usiadłam żeby odpocząć, puściły mi nerwy i zaczęłam się zastanawiać nad tym czy przeżyjemy do rana. Oczywiście musicie pamiętać, że wtedy nie było kart kredytowych, a wypłata z bankomatu kosztowałaby pewnie tyle, co bilet lotniczy. Kasa, którą mieliśmy na przeżycie w tym dniu, to pozostałość z wymiany euro na franki, ale było tego niewiele, bo właściwie kilka groszy, które miało nam wystarczyć na ew. posiłki podczas podróży powrotnej do Polski z Maroka, a jak pamiętacie prawie całość tej kwoty została w kafejce internetowej na lotnisku:) Wtedy nie było też ogólnodostępnych smartfonów i internetu, a my podróżowaliśmy po europie jeszcze na paszport! 🙂 Ok, zjadłam, przeszło mi. Ruszyliśmy dalej. W końcu nie jestem tu sama, a taka okazja – żeby właściwie za darmo zwiedzać Genewę może się już nie powtórzyć:)
Naszym celem było dojście nad Jezioro Genewskie żeby zobaczyć słynną fontannę (Jet de Genève) (oczywiście jak łatwo się domyślić o tym, że jest słynna dowiedzieliśmy się już później;), ale szliśmy tak bardzo na około, żeby zobaczyć jak najwięcej, że najpierw dotarliśmy na plażę gdzie opalali się ludzi topless i nie – nie była to główna plaża „Bains des Paquis”, ale kamienista i mniej oblegana miejscówka, wydaje mi się, że przy „Parc de La Perle du Lac„. Po drodze mijaliśmy min. Amerykanską Ambasadę oraz zegar kwiatowy, który jak się okazuje, jest jedną głównych atrakcji Genewy 😉 Mnie zachwycały najbardziej wolnostojące budowle, wygladające jak z reklamy szwajcarskich czekoladek, ze szczęśliwymi krowami żującymi trawę, albo takie wyjęte z „Wichrowych Wzgórz” 😉
Na plaży odpoczęliśmy chwilkę, wykąpaliśmy, ja pobawiłam się z łabędziami i zobaczyliśmy z oddali fontannę. Kiedy dotarliśmy nad Ten WŁAŚCIWY brzeg rzeki Rodan, wzdłuż którego rozciągają się okazałe kamienice, domy handlowe i sklepy, w których zakupów w życiu nie zrobię (tak, również dlatego, że mnie nie stać, ale nie przede wszystkim;) ) takich jak ROLEX, było już ciemno. Fontanna okazała się być mniej spektakularną niż myśleliśmy, po raz kolejny pobawiłam się z łabędziami znajdującymi się nad brzegiem rzeki, za ostatnie 5zł kupiliśmy piwo w puszce, którego nazwy nie pamiętam, ale musiało być bardzo nisko jakościowe, wypiliśmy je na spółę, na ławce w centrum i potuptaliśmy w stronę lotniska, ale tę historię już znacie:)
3. Podsumowanie.
Prawdę mówiąc jak dzisiaj wspominam ten dzień, to wydaje mi się, że czytam książkę o kimś całkiem obcym. Z krótkich filmów, które mamy nagrane dowiaduję się, że to byliśmy naprawdę my – z tym samym poczuciem humoru, brakiem strachu i chęcią podróżowania, ale przygotowanie, a raczej totalny brak profesjonalizmu jakim wykazaliśmy się w tamtym czasie sprawia, że mam syndrom wyparcia. W sumie i tak dobrze, że zdążyliśmy na samolot dnia następnego, ale zwiedzanie zaplanowałabym dzisiaj całkiem inaczej:) Może to, że byliśmy młodsi, mieliśmy mniej problemów i mniej baliśmy się potencjalnych zagrożeń, uratowało nas przed dołem psychicznym, który chwilowo załapaliśmy po starciu z „wielkim światem”. Nie mniej jednak Genewa jest miejscem do którego chciałabym wrócić, przynajmniej na 2, ale maks 3 dni. Nie jest to miejsce dla mnie i szczerze mówiąc, nie pamiętam czy znalazłam tak bardzo niezgodne z moją naturą drugie miejsce na Ziemi. Nie chcę przepychu, nie interesuje mnie życie w luksusie, nie mam rozeznania w drogich markach odzieżowych, ani milionów na koncie, które musiałabym lokować w szwajcarskich bankach. Za kilka lat przeczytam tego posta i edytuję go – być może moje życie zmieni się do tego czasu diametralnie, ale w dniu, w którym to piszę, poza przepięknymi widokami i świeżym powietrzem nic więcej nie ciągnie mnie tam z powrotem:)